wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział 12 - Podświadomość zalewa spomnieniami

Już nie chciało mi się spać. Skoro Grit i tamta tajemnicza lwica coś knuły, musiałam to sprawdzić. Zeskoczyłam z drzewa. Skupiłam się na odgłosach lasów. Cisza. Bardzo dziwne, zwykle słyszałam szum liści lub chociaż śpiew ptaków. Zgarbiłam się. Wyczułam Grit i nieznajomą. Coś mi podpowiadało by iść za ciemnoczerwoną samicą. Rozejrzałam się i poszłam.
Podczas wędrówki zatrzymałam się tylko by napić się ze strumienia. Woda była paskudna. Dłużej tam nie zawitałam i odeszłam.
Po kilku godzinach zaczęło zachodzić słońce. Ciszę przerywało burczenie w brzuchu. Skuliłam się pod krzakiem. Głód uniemożliwiał dalsze poszukiwania. Do tego chłodny powiew mierzwiący futro.
Zaraz, jaki powiew? Wstrzymałam oddech. Byłam na terenie, gdzie było za dużo drzew bym mogła poczuć wiatr.
Ciepła ciecz skapnęła mi na nos. Powoli spojrzałam w górę. Nade mną, na gałęzi drzewa stał ten sam potwór, który gonił mnie i Loss. Otworzył paszczę ujawniając miliony zębów-igieł. Krzyknęłam, a ten skoczył na mnie. W ostatniej sekundzie odbił się o niewidzialną ścianę, która dzieliła mnie od potwora. "Pole siłowe" zabłysło i ponownie znikło.
Korzystając z okazji pognałam w ogromne krzewy rosnące nieopodal. Biegłam ignorując głód. Dotarłam na otwarty teren. Za późno zahamowałam i sturlałam się ze skarpy. Nie mogłam się podnieść. Ból przycisnął mnie do ziemi.

***

Stałam na szczycie góry. Spoglądałam w dół na bezkresne morze. W dole panowała mżawka, fale uderzały o skały. Cofnęłam się.
Gdzie ja byłam? Górską ścieżką zeszłam kilka metrów w dół. Natrafiłam na małą jaskinię, weszłam do środka. Tam zobaczyłam drobną lwiczkę leżącą z zamkniętymi oczami. Na pierwszy rzut oka wyglądała na martwą, jednak jej klatka piersiowa unosiła się i opadała. Obok niej siedziało pięć lwów, w tym Legend - patron cieni i bożek niespodzianek. Miałam wrażenie, że wszystkich znam. Nie zobaczyli jak weszłam. Dalej prowadzili swoją rozmowę.
- Ona umiera - rzekł Past, bóg przeszłości.
Przez pomieszczenie przeszedł pomruk racji.
- Past! Ty powinieneś coś temu zaradzić! - Krzyknęła Victory, bogini zwycięstwa. - Może jeszcze jest czas bym zamieniła się miejscami z...
Usiadłam obok wyjścia, przysłuchując się dziwnej wymianie dialogów.
- NIE! - warknął, potem dodał bardziej opanowanym głosem - Nie mogę, to wina Rerum, on chce aby umarła - odpowiedział.
- Jak bóg wszechświata może coś takiego robić?! - zapytał Fear, bóg lęku.
Grzmot uderzył tuż przed wejściem.
- Normalnie, mu wszystko wolno - stwierdził Legend.
- Ty zdrajco się nie wypowiadaj! - Victory rzuciła się na niego.
Jednak Strife - bóg wojny - przytrzymał ją i odszedł z nią w kąt tłumacząc:
- Nie możesz tak reagować, wiadomo, że Heaven to twoja najlepsza przyjaciółka i musi wejść w To ciało, bo tylko To może wytrzymać bożą obecność...
- Ale jakoś nie wytrzymuje! - Rozpłakała się bogini. Strife wyszedł z nią na zewnątrz.
W tej chwili przyjrzałam się lwiczce, wyglądała dokładnie jak ja za wczesnej młodości. Czy to możliwe bym to Ja, Vira leżała na ziemi?
- Heaven, jak ty się czujesz? - Zwrócił się do mnie Past.
Drgnęłam i spojrzałam na moje łapy. Białe łapy. Znów byłam Heaven. Przełknęłam ślinę.
- Nie rozumiem was. - Szepnęłam.
Lwy wymieniły spojrzenia. Zaczęły znikać, jedno po drugim, zamieniając się w chmury pyłu. Ostatnim w jaskini został Fear. Podszedł do mnie, a dreszcze przeszyły mi ciało. Dotknął delikatnie łapą mojego lewego policzka.
- Będziemy z tobą.
I również zniknął. Potem upadłam na ziemię czując okropny ból głowy. Wszystko wokoło mnie się kręciło.

***

Obudziłam się pod krzakiem. Obok mnie stał Cranny.
- Jak się czujesz? - Zapytał.
Wstałam, jednak od razu przysiadłam na ziemi. Głód był ogromny.
- Skąd się tu wziąłeś? - Zacharczałam zachrypniętym głosem.
- Szukałem cię. Choć, zabiorę cię do domu. To nie daleko.
Spojrzałam w te kasztanowe oczy. Na drżących łapach stanęłam. Stawiłam parę niepewnych kroków, widząc to, Cranny podszedł do mnie i pomógł dojść do Labiryntu Rzek. Tam podziękowałam mu i zaczęłam uśmierzać swój głód jedzeniem, które podawał mi Cranny.

piątek, 11 kwietnia 2014

Rozdział 11 - Opóźnienie

Długo ganiałam w lesie za Grit. W końcu dałam sobie spokój. Musiała kiedyś wrócić. Tak czy inaczej zawróciłam do Głębokiej. Gdy dotarłam na miejsce, w nozdrza wleciał mi zapach krwi. Wszędzie tłoczyły się lwy, pierwszy raz wymieszane; Łowcy, Podziemni i Łzy obok siebie. Ryknęłam głośno, a oni tarasowali dla mnie przejście. W środku tego zamieszania zobaczyłam ciało. Martwe.
Spoglądałam na Lavende. Jej śnieżnobiałe futro lekko powiewało. Oczy miała zamknięte. Kark był nie w tym miejscu, dosłownie. Zaschnięta krew przykryła wszystko. Wystawały kości. Cofnęłam się gdy wyczułam stęchliznę. Kręciło mi się w głowie i zbierało na mdłości. Wycofałam się ostrożnie i wybiegłam na świeże powietrze.
Przez głowę toczyła mi się jedna myśl: "Kto to zrobił?".
Najpierw poczułam smutek. Głęboko oddychałam. Podbiegł do mnie Cranny, starał się mnie pocieszyć. Nie rozumiałam tego co mówił, jednak przemawiał kojąco. Usiadłam zalewając się łzami. W tej chwili nie wytrzymałam i rzuciłam się mu na szyję. Ten mnie objął, nie protestował. Jęczałam coś nieznacznie, a on mnie uciszał.
- Już dobrze - tylko te słowa do mnie dotarły.
Spojrzałam w jego kasztanowe oczy.
Potem poczułam gniew. Odepchnęłam się od niego. Mimo, że ciągle miałam szklane od płaczu oczy, ryknęłam jeżąc futro:
- Nic nie jest dobrze!
Uciekłam w głąb lasu.

***

Zatrzymałam się, gniew powoli ustawał. Zdyszana usiadłam. Gdzie ja byłam? Rozejrzałam się. Widziałam nieznane drzewa, tylko je. Musiałam się daleko oddalić od Labirynt Rzek, bo nie było wód. Chłodny powiew wiatru głaskał mnie po ciele. Słońce zachodziło, a przecież nie tak dawno był ranek. Byłam w kropce.
Musiałam zacząć szukać schronienia. Weszłam na największe drzewo. Usadowiłam się na grubym konarze. Nie raz spałam w taki sposób, tyle, że tu czułam niepokój. Nawet gwiazdy, które się niebawem pojawiły na niebie, wyglądały inaczej.
Położyłam głowę i zamknęłam oczy. Mimo to nie mogłam zasnąć. Szum liści kołysał do snu. Ale ja ciągle myślałam to o Lavendzie, to o Grit. Z niewiadomych powodów chciałam zabić Grit, znaczy się tamtej nocy. Może lunatykowałam, gdy czułam coś w tamtym śnie reagowałam w rzeczywistości? Tak długo nad tym rozmyślałam, w końcu zasnęłam.
Spałam około czterech godzin, zbudził mnie głos. Nie ten co w śnie, ale realny. Rozejrzałam się nie pewnie, gdy już stwierdziłam, że jestem bezpieczna, ponownie zamknęłam oczy. Głos znów zaczął do mnie docierać, tym razem spojrzałam w dół. Wytężyłam wzrok. Nic. Jednak ciągle słyszałam rozmowę, dwóch osób, a nie jednej. Zamknęłam oczy. Magicznym wzrokiem rozróżniłam kształty.
W dole stała Grit, nie mogłam się mylić. Obok stała ciemnoczerwona lwica, nie rozpoznałam jej.
- Nie jesteśmy gotowi, musisz to zrobić! - zacharczała nieznajoma.
Grit zlizywała rany.
- Dobra, wymyślę coś i opóźnię Łzy. Ona jest nieprzewidywalna.
I się rozeszły. "Ona" łatwo było zrozumieć, chodziło o mnie. Skoro chciałam zabić Grit, to i może Lavende... Nie chciałam dopuścić tej myśli do siebie. Po prostu nie mogłam.